Human Centipede 2 / Ludzka Stonoga 2 (2011)

Oglądanie takich filmów jest jak narkotyk. Jeśli ci się spodoba, chcesz więcej, a im więcej dostajesz tym stajesz się odporniejszy. Nieświadomie przesuwa ci się granica i dopiero kiedy do zabawy włączy się jakiś świeżak, zdajesz sobie sprawę, że moment, w którym się znalazłeś jest daleki od normy. To co dla ciebie jest tylko rozgrzewką – jego przemieli i zgniecie. Kiedy ja, oglądając drugą część Ludzkiej Stonogi jadłem mozzarellę, reszta ludzi obok mnie zasłaniała oczy lub prawie rzygała. Wygląda na to, że jeśli chodzi o przekraczanie pewnych tabu w estetyce filmowej, poważny ze mnie ćpun.

Są tacy ludzie, którzy za poważną propozycję kinową uznają „Kota w butach”, lubią filmy z Hugh Grantem, ‘Traffic’ jest dla nich ciężki, a po dziełkach Tony’ego Scotta muszą zmienić koszulkę oblaną potem. „Ring” ich dosłownie rozjebał i nie mogli patrzeć na kasetę VHS przez miesiąc albo zesrali się kiedy na ekranie telewizora pojawił się śnieg. Prosta rada: tym ludziom nie polecamy Ludzkiej Stonogi numer dwa. Nie wiem czy ten film jest tak ekstremalny, ale mówię to z własnego doświadczenia.

Jednak tym, którzy lubią syf i patologię lejące się z ekranu, w dodatku ze sporym puszczeniem oka do widza, HCII polecam. Nastawiony byłem do niego negatywnie – kontynuowanie tego zacnego, skrupulatnego pomysłu i to na dodatek bez Dietera Lasera, było z góry, przeze mnie, skazane na porażkę. Szykowałem się na ugrzeczniony, zamerykanizowany szajs, sprowadzony do poziomu wszelkich rimejków, sikłeli i prikłeli, w których jedyne co można zobaczyć to kobiece piersi wylewające się z dekoltu podczas ucieczki, albo inne tanie punkty, taniego programu dla niedorozwiniętych. Byłem pewny, że w ciągu pierwszych pięciu minut pojawi się jakaś niebrzydka brunetka, która w mojej świadomości i tak niechybnie skończy z ustami w czyjejś dupie.

Nie. Myliłem się. Nawet bardzo. Zamiast dziewczęcia urodziwego jak wschód słońca nad Oświęcimiem, zobaczyłem postać tak szkaradną, że jest ona niemal dowodem na nieistnienie Boga. Dieter Laser? Jebać Lasera, Laurence R. Harvey to człowiek o niemożliwie dobrych predyspozycjach do grania w takich filmach. Jego oczy, usta, ramiona, ręce, nogi, brzuch – to wszystko zlepione jakby przypadkowo tworzy nieprzypadkową całość, ludzkiego potwora, ohydę i odrazę. Jego postać – Martin – zyskała moją sympatię od samego już początku, choć dopiero gdy zaczyna latać w samych majtkach, docenić można jak karykaturalny może być człowiek.

Film ma swoje wielkie momenty, a znaleźć można w nim praktycznie wszystko. Patologia, groteska, pedofilia, psychologia, zemsta, próżność, przemoc, zezwierzęcenie, a nawet ciekawostki klasy National Geographic. Czarno-biały obraz i kompletny minimalizm w dialogach wymusza na widzu kontemplację obrazu – a ten chwilami jest nadzwyczaj ciekawy. Tom Six jest lepszym reżyserem niż wydawało mi się po zobaczeniu pierwszej części. W Human Centipede 2 zdarzają się niezłe zdjęcia, a kilka scen można by spokojnie zobaczyć u Haneke lub von Triera. Brak koloru było dla mnie z początku przerostem formy nad treścią, czymś sztucznym i bezpodstawnym, jednak im dalej w las, tym bardziej uważałem, że Six podjął właściwy wybór. Nie wyobrażam sobie tego filmu w innym wydaniu.

Taki rodzaj kina bywa męczący. Zły horror, złe gore, nuży i powoduje wszędobylskie westchnięcia i nerwowe spoglądanie na zegarek. HCII jest absorbujący, zaciekawia, a czas leci przy nim szybko. Akcja nie skupia się tylko i wyłącznie na quasi-chirurgicznych zabawach Martina, lub na ściganiu potencjalnych ofiar. Główna kreatura zmaga się z przeciwnościami losu niczym Frodo, a mimo powierzchownej ułomności i charakterystyce przygłupa, w jego żabiej głowie układa się plan skomplikowany, ale zrealizowany. Human Centipede II to pasjonująca podróż wraz z głównym bohaterem i jego łomem, w głąb drapieżnego świata. Odpowiedzmy sobie na pytanie szczerze – co by zrobił każdy z nas gdyby był nim, Martinem? Ja pewnie bym był na zasiłku, ale o zszyciu tych wszystkich butnych skurwysynów pomyślałbym nie raz.