Black Dynamite (2009)

Pamiętam uczucie radości i ogromnego zniecierpliwienia, jakie pojawiało się podczas niejednokrotnej youtube’owej projekcji trailera zapowiadającego perfekcyjne odświeżenie gatunku blaxploitation.  Film obejrzałem stosunkowo dawno i nie potrafię znaleźć powodu, dla którego nie zebrałem się do napisania recenzji od razu po seansie. W każdym razie, pod wpływem niedoboru dobrego materiału recenzyjnego ostatnimi czasy, zacząłem się zastanawiać czy nie brakuje na EWTO jakiejś filmowej analizy. Tym deficytem z pewnością jest „Black Dynamite” mimo, że większość odwiedzających ten blog osób już się nim uraczyło. Zachęcam do odpalenia poniższej nuty przy czytaniu tej recenzji.

Tych, którzy nie mają bladego pojęcia czym jest blaxploitation, ani czego się spodziewać po tym filmie, odsyłam TUTAJ. Bohaterem jest tytułowy Black Dynamite, czyli czarnoskóry ex-komandos, ex-agent CIA (z bondowską licencją na zabijanie), którego pseudonim budzi respekt w mieście, a prawdziwego imienia chyba nie zna nawet jego rodzona matka. Słowo „czarnoskóry” ma tutaj szczególne znaczenie, co sugeruje już sama nazwa gatunku powstałego dla Afroamerykanów o Afroamerykanach. Co prawda w filmie przewijają się „białasy”, ale są to zazwyczaj antybohaterowie, villains albo policjanci (tak czy siak postacie negatywne ;). Wracając do fabuły: Black Dynamite próbując rozwikłać tajemnicę śmierci swojego brata, natrafia na powiązania z niszczącą miasto aferą narkotykową. Jako typowy vigilante, staje w szranki z wszystkimi umoczonymi w sprawę osobnikami, używając wyłącznie swojego sprytu, gnata i nienagannego kung-fu.

Przed seansem obawiałem się popadnięcia w rutynę, dłużyzny i tego, że formuła ukazana w bezbłędnym trailerze nadaje się na zapowiedź, ale czy starczy rozrywkowych zasobów na półtorej-godzinny film. Owszem starczy !! Ze wszystkich grindhouse’owych produkcji w tym roku, ten wysuwa się zdecydowanie na prowadzenie (szkoda czasu i internetowej przestrzeni na osobne recenzje: „Bitch Slap” jest nie do zniesienia nawet przy mojej sporej tolerancji filmowej; „Run ! Bitch ! Run!” jest z kolei przeciętnym filmem tylko dla amatorów grindhouse’owych produkcji). Głównym atutem filmu Scotta Sandersa jest z pewnością pieczołowite odwzorowanie klimatu lat 70. i specyfiki blaxploitation, przy jednoczesnym zachowaniu świeżości. Reżyser chcąc zapewnić typową kulawą jakość obrazu, użył specjalnej taśmy filmowej: Super 16 Color Reversal Kodak.

Naprawdę trudno znaleźć potknięcie w oddaniu charakterystycznej temu kinu atmosfery. Każdy element jest tu dopracowany łącznie z czołówką i napisami końcowymi. Takie elementy jak scenografia, kostiumy, montaż i muzyka (szczególnie motyw śpiewanego: „Black Dynamite” akompaniujący pokazom brawury głównego bohatera) świetnie ze sobą współgrają, tworząc spójną całość. Jedyne niedociągnięcia o jakich mogę napisać, to świadome „niedopracowania” tkwiące w szczegółach. Sceny z samochodem kręcone są w nieruchomej atrapie na tle wyświetlanego filmu ze zmieniającym się otoczeniem, jak to miało miejsce w starych produkcjach (np. „Clockwork Orange”). Aktorów czasem zastępują zupełnie niepodobni do pierwowzorów dublerzy, u góry ekranu czasem ukradkiem pojawia się mikrofon, a wybuchy są absurdalnie nierealistyczne. Polecam obejrzeć film więcej niż jeden raz, aby zwrócić uwagę na przywiązanie do drobnych detali.

Niektórych razi karykaturalna, nienaturalna gra aktorów, chociaż jest to oczywiste nawiązanie do konwencji gatunku. Postacie są mocno zarysowane, zwłaszcza główny bohater i jego ostateczny przeciwnik. Świetnie w roli Black Dynamite sprawdza się Michael Jai White, który bawi zarówno w dialogach jak i scenach walki. A skoro o walkach mowa, to jest to jeden z nielicznych przypadków, kiedy pokaz bojowych umiejętności nie jest jedynie wypełniaczem i nie prosi się o przewinięcie (Seagal może się schować ze swoją sztampowością – sorry Bertu).

Podsumowując, „Black Dynamite” jest wybornym nawiązaniem do niskobudżetowego kina grindhouse’owego i przykładem jak powinno się robić takie filmy („Black Dynamite” zjada takiego np.„Shafta” pod każdym aspektem). Jest to film, który przede wszystkim ma dostarczać niczym nie skalanej uciechy. Humor czai się tu na każdym kroku: w słowach (onelinery, znany z trailera narrator itd.), wspomnianych celowych błędach, scenach walki czy też samych postaciach. W tej właśnie czysto rozrywkowej kategorii przyznaję mu najwyższą notę i co więcej całkiem nową na blogu specjalną nagrodę „BOSSKI CHILL”. Sam narrator mówi: Ej Weź To Obejrz:  

So get on up and check the scene of the smoothest, baddest mother to ever hit the screen.

bosski chill award